Pani Władysława chciałaby jeszcze zatańczyć
Panią Władysławę Kajzer odwiedziliśmy w domu kilka dni przed jej urodzinami. Poprosiliśmy o rozmowę na temat jej długiego życia. Zgodziła się, choć kilka razy podkreślała, że nie wie kiedy te wszystkie lata minęły. Wydaje się, że dopiero niedawno ukończyła szkołę podstawową, że przeprowadzała się z siosrą na małe mieszkanie obok poczty, że pomagała wychować dzieci siostry. To wszystko jakby działo się wczoraj, przedwczoraj. Tymczasem od przejścia na emeryturę minęło już 40 lat.
Pani Władysława całe swoje życie spędziła w Pawłowicach. Tutaj się urodziła, tu pracowała, tu przeżywa czas na emeryturze. A była najmłodsza z rodzeństwa. Miała sześć sióstr i dwóch braci. Jeden zginął na wojnie. Do dziś nie przeżył nikt, ani rodzeństwo, ani ich małżonkowie. Ostatnia z sióstr miała 106 lat, gdy odeszła na zawsze. Pani Władysława wspomina każdego z nich. Żałuje, że rodzeństwa nie będzie na urodzinowych uroczystościach.
Rodzice pracowali w PGR. Cała rodzina mieszkała w podwórzu gospodarstwa, przy warsztatach. Każde z dzieci po ukończeniu podstawówki szło do pracy w polu. Pani Władysława też tak zaczynała. Jako młoda dziewczyna trafiła do obory. Przez kilka lat pracowała przy krowach. Potem zatrudniono ją na fermie kur. Tam była najdłużej. Na krótko przed emeryturą znowu pracowała przy opasach byków. Lekko więc nie było, większość robót wykonywało się wtedy ręcznie.
- Kiedy człowiek jest młody, silny, żadna praca nie wydaje się za ciężka - mówi pani Władysława. - Nigdy nie narzekałam. Pracę miałam na miejscu, właściwie tuż obok domu. O bezrobociu wtedy się nie mówiło. Na wsi potrzebna była każda para rąk. Całe zawodowe życie spędziłam w jednym zakładzie. Nie szukałam innego zajęcia.
Pani Władysława przepracowała w gospodarstwie, czyli w dzisiejszym Instytucie, aż 45 lat.
Rodzeństwo kolejno wychodziło z domu. Zakładali rodziny, wyprowadzali się. Z rodzicami została pani Władysława i trzy lata od niej starsza siostra Zofia. Kiedy na zawsze odszedł ojciec, obie córki zostały z mamą. Starsza wkrótce wyszła za mąż. Zamieszkała oczywiście z mężem u mamy i siostry. Tam rodziły się dzieci pani Zofii. A Władysława też miała narzeczonego. Wyjechał na wojnę, został ranny, zmarł po powrocie do Pawłowic. Nigdy potem pani Władysława nie szukała nowej miłości. We wspomnieniach tamten chłopak zachował swoje miejsce. Był i jest, choć wojna skończyła się 70 lat temu. Pani Władysława pozostała panną.
Starsza siostra urodziła piątkę dzieci. Każde maleństwo, które przychodziło na świat sprawiało ogromną radość rodzicom i babci. Ale szczęśliwa z tych narodzin była także ciocia Władysława. Kochała je bardzo, pomagała opiekować się nimi, wyjeżdżała na spacery, dla jednego została matką chrzestną. Dziś mówi, że z rodziną siostry, szwagrem, z ich dziećmi, miała szczęśliwy dom. Dzieci traktowała jak swoje, a oni podkreślali, że mieli drugą mamę.
- Pozostałe siostry też miały dzieci - dodaje pani Władysława. - Wszystkich było ponad dwudziestka i przez lata przyjeżdżali do nas w odwiedziny. To był rodzinny dom dla wnuków mojej mamy. Ja byłam tu zawsze.
Kiedy te wszystkie lata minęły zadaje ciągle pytania pani Władysława. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny siostry bardzo szybko dorosły. Ona chodziła do pracy, pomagała w domu, w ogrodzie, dzieci szły do szkół. I kolejno wychodziły z domu. Z nimi pozostała Tereska. był więc czas, że na tym mieszkaniu w podwórzu gospodarstwa z panią Władysławą mieszkała siostra z mężem oraz ich córka. Mama już odeszła na zawsze.
- Teresa wyszła za mąż i oczywiście zamieszkała z mężem u nas - wspomina pani Władysława. - To znowu był czas szczęśliwych narodzin. Teresa ma trzech synów, a dla mnie to są ukochani wnukowie. Niestety, jeden już nie żyje. Bardzo do niego tęsknię.
Życie biegło swoim rytmem. Praca, dom, dzieci, znowu praca. Po prostu się toczyło. Aż trudno uwierzyć, ale pani Władysława nigdy nie chorowała. ani razu nie była w szpitalu i nie pamięta, aby kiedykolwiek chorowała na grypę. Nie potrzebowała leków, nie chodziła do lekarzy, nie wymagała opieki. Do 80 roku życia pracowała w polu, kopała ogród, robiła porządki. Lubiła to. Oczywiście najszczęśliwsza była z dziećmi, bo tych w rodzinie przybywało.
Teresa Gluma z mężem wybudowali dom i przenieśli się na swoje. Pani Władysława została z siostrą Zofią. To wtedy zamieszkały w małym lokalu przy poczcie. Stamtąd ciocia Władysława codziennie chodziła do "wnuków". Chłopacy mówią, że z nią czytali pierwsze bajki, że odprowadzała ich do szkoły, że chodziła przygotować obiady, gdy mama i tata byli w pracy. Rodzina siostry była więc całym jej światem. Od piątki dzieci Zofii doczekała się 12 "wnucząt", 16 "prawnucząt" i 3 "praprawnucząt". Wszystkie spędzały u nich wakacje. Tak naprawdę, to pani Władysława zawsze miała obok siebie dzieci. Najpierw było to rodzeństwo, potem dzieci siostry, kolejno synowie Teresy, teraz już dzieci tych synów. Bez nich nie wyobraża sobie życia.
- Mam szczęśliwy dobry dom - dodaje wzruszona. - Nie wyszłam za mąż, ale tylko najbliższych osób jest prawie pół setki. Nigdy nie jestem sama.
Pani Władysława zawsze była pogodna, spokojna, lubiła żartować. Kiedyś dużo czytała, oglądała telewizję. Teraz, gdy wzrok już nie ten, raczej słucha radia, odmawia różaniec, poprosi o włączenie mszy świętej w telewizji. I co bardzo ważne, wspomina jak za młodu tańczyła. Kochała tańczyć. Nic dziwnego, że zapytana o czym marzy, bez wahania odpowiada, że chciałaby jeszcze potańczyć. A nie jest to proste bo od trzech lat nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Pani Władysława posługuje się chodzikiem, z trudem przechodzi od pokoju, do pokoju. Ale nam pokazała jak można rytmicznie poruszać się nawet siedząc w fotelu. Radośnie się przy tym uśmiechała.
Kiedy na zawsze odeszła siostra Zofia, pani Władysława zamieszkała z Teresą i jej mężem. To było w 1998 roku. Pani Teresa mówi, że nie mogłaby zostawić swojej drugiej mamy samej. Jest u niej już 17 lat. Jeszcze dwa lata temu była sprawna, sama krzątała się w domu, przy wielu pracach pomagała, zwłaszcza w ogrodzie. No i przeżywała wesela synów Teresy, narodziny "prawnuków". Dziś mieszka z Teresą i jednym z nich, z jego żoną i córką. Ma więc wszystkich wokół siebie. Brakuje tylko męża Teresy. Kilka miesięcy temu nagle odszedł na zawsze. Bóg tak chciał, ale pani Władysława mówi, że przecież miał razem z nią obchodzić setne urodziny. Tak się na nie cieszył, już je planował…
Kiedy kroiliśmy urodzinowy tort, pani Władysława miała łzy w oczach. Na pewno wróciły do niej niejedne chwile z życia i te szczęśliwe i te trudne. Mając sto lat żegnała przecież wielu najbliższych. Ale też wielu przy niej przychodziło na świat. Z tych chwil czerpała siłę i radość.
Na odchodnym zapytaliśmy jeszcze jak to zrobić, aby dożyć takiego wieku. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że trzeba wszystko jeść, pracować, kochać bliskich i czasem potańczyć.
Pani Władysława na pewno jeszcze zatańczy. Choćby z pomocą "wnuków". Takie marzenie da się przecież spełnić.