Żyje tu już przecież od 55 lat, odkąd ożenił się z Cecylią Walasiak. Założyli rodzinę, wychowali dwóch synów i córkę, doczekali się wnuków i prawnuków. Dziś pan Franciszek ma 80 lat i mówi, że podsumowuje swoje życie. A wie bardzo dużo, zwłaszcza, że wtedy, za młodu, umiał słuchać teściów i dziadków.

Każda rodzina ma swoją historię. Ta przy ulicy Wielkopolskiej 12 w Pawłowicach zaczęła się w 1827 roku. To wtedy pradziadek pani Cecylii otrzymał ziemię z reformy. Z majątku hrabiego przydzielono mu 5 hektarów pola i hektar ziemi przy domu. Dom był mały, zbudowany z gliny, prawdopodobnie wydobywanej ze stawu przy drodze. Staw został do dziś, a stary budynek przetrwał prawie do II wojny światowej. Potem powstał ten z cegły, solidny, na pokolenia. Co prawda, po latach pan Franciszek podniósł go nieco i urządził porządne piętro, ale to ciągle ten sam dom. Ten, do którego przyszedł z Łoniewa ponad pół wieku temu i który uważa za swoje miejsce na ziemi.
W tym domu zawsze z rodzicami zostawały córki. Co pokolenie zmieniało się więc nazwisko właścicieli. Pradziadek pani Cecylii nazywał się Dawid. Jego córka wyszła za mąż za Musielaka i to oni byli dziadkami pani Cecylii. Do dziś wszyscy w rodzinie pamiętają, że chyba jako jedyni we wsi obchodzili 70-lecie wspólnego życia. Córka Musielaków wyszła za mąż za Walasiaka, byli to rodzice pani Cecylii. Ona sama dała początek rodzinie Kozaków. I jako pierwsza złamała zasadę dziedziczenia gospodarki przez córki. Razem z panem Franciszkiem przekazali bowiem gospodarstwo synowi i jego żonie. Tak więc Kozakowie rządzą w domu w Pawłowicach już po raz drugi. A że syn Jerzy ma także chłopaków, kto wie, czy nie zostaną tu już na następne dziesięciolecia. Tak czy inaczej, o tym gospodarstwie nie mówi się już dziś, że należy do Dawidów czy Walasiaków, ale, że jest po prostu Kozaków. I nikt nie zbłądzi szukając drogi do nich. W końcu duży staw przed domem pozostał właśnie tam.
- Pamiętam jeszcze prababcię Klarę Dawid - mówi pani Cecylia. - Umarła, kiedy ja miałam siedem lat. A dziadkowie Musielakowie mieszkali z nami, gdy już byliśmy małżeństwem. Pomagali nam wychowywać dzieci, podobnie jak rodzice. W tym domu zawsze było kilka pokoleń bliskich.
Pani Cecylia policzyła, że udało się jej towarzyszyć aż siedmiu pokoleniom swojej rodziny. Trzy odeszły już na zawsze - prababcia, dziadkowie, rodzice, ale cztery ciągle żyją. I to jest niezwykłe szczęście patrzeć jak na świat przychodzą dzieci, wnuki, prawnuki. Państwo Kozakowie mają troje dzieci - Jerzego, Hieronima i Iwonę , 9 wnucząt i 7 prawnucząt. Gdyby ich wszystkich posadzić przy stole, to razem z mężami i żonami zajęliby prawie czterdzieści krzeseł.
Franciszek Kozak zawsze lubił wieś, zwierzęta, pracę na roli. Wspomina, że nauczyciel zachęcał go do zdobycia zawodu pedagoga, ale przyszła wojna, po wojnie poszedł do wojska, a po powrocie do domu musiał pomagać w rodzinnym gospodarstwie. Nie było czasu na inne plany. Ale nie żałuje, bo jak mówi, zawsze "w środku" był rolnikiem. Najlepszy dowód, że za własne pieniądze kupił od chrzestnego małą owcę i z nią po ślubie przyjechał do Pawłowic. Ta sztuka dała początek hodowli owiec rasy wielkopolskiej. Nigdy ich nie krzyżował, więc do dziś zostały rasą zachowawczą. Z tego zresztą Franciszek Kozak był i jest znany, nie tylko w gminie czy regionie, także w Polsce.
Ale wtedy w latach pięćdziesiątych nie było łatwo. Teściowie co prawda mieli już 8 hektarów ziemi i hodowlę koni, ale sprzętu prawie żadnego. Pług ciągnęło się wołami, zboże czasem kosiło kosą, a nawozu dostawało się "jak na lekarstwo". A swoje trzeba było państwu oddać. Wówczas na wsi wszyscy ciężko pracowali.
- Na szczęście nie byłem sam - mówi pan Franciszek. - Gospodarstwo prowadziliśmy z teściami. Wszystko było wspólne - i zagroda, i stół. Bywało, że w najbardziej gorących miesiącach brali mnie na ćwiczenia do wojska, ale jakoś daliśmy radę.
Pani Cecylia opowiada o tamtej codzienności sprzed pół wieku. Niewielu młodych uwierzyłoby, że sama przędła wełnę na kołowrotku, że robiła na drutach swetry, sukienki, skarpety, a maszyny do szycia prawie nie zamykała. W tamtych latach niemal wszystko robiło się w domu, wędliny, zaprawy, odzież, pościel, nawet zabawki. Do dziś na strychu stoi drewniana kaczka na biegunach, którą pan Franciszek wystrugał dla chłopców.
Mówiąc szczerze, nie bardzo jest komu całą tę praktyczną wiedzę przekazać, bo przecież w dzisiejszych czasach wszystkie piękne rzeczy są w zasięgu ręki. Na szczęście w Pawłowicach jest Izba Regionalna i czasem pani Cecylia siada tam przy kołowrotku, a młodzi podziwiają jej sprawność i talent.
Pan Franciszek dodaje, że miał kiedyś pomysł, by wspólne życie opisać w pamiętniku, ale zrezygnował z tego. Mówi, że taka zwyczajność pewnie by niewielu zainteresowała. Nie ma racji, ale teraz za późno już, by namawiać go do zmiany decyzji. A szkoda, bo mógłby wiele powiedzieć na przykład o hodowli owiec. W tej dziedzinie nie ma lepszego specjalisty.
W pokoju na ścianie u pana Franciszka wiszą dziesiątki dyplomów za najwyższe osiągnięcia w hodowli zarodowej owiec i koni. Najstarsze są z lat sześćdziesiątych, ale potem przyznawano je niemal co roku. Drugie tyle jest w szafach i na półkach. To prawdziwa historia hodowli i pracy Franciszka Kozaka. W najlepszych latach w gminie Krzemieniewo rolnicy mieli aż 27 stad owiec, a hodowla zarodowa w Pawłowicach należała do najlepszych. Pan Franciszek został więc prezesem Wojewódzkiego Związku Hodowców Owiec oraz członkiem władz krajowych. Za swoje owce zdobywał medale na wystawach, a doświadczeniem dzielił się z innymi. Zjeździł pół Europy, widział gospodarstwa w Holandii, Niemczech, Austrii. Pewnie dlatego tak bardzo mu żal, że owce prawie zniknęły z naszego krajobrazu. W gminie zostały zaledwie dwa stada, oczywiście u niego to zarodowe, rasy wielkopolskiej. Na szczęście, na tryki i jagnięta z tej hodowli ciągle jest jeszcze zapotrzebowanie.
- To nie jest już dziś opłacalna produkcja - wyjaśnia pan Kozak. - Ale nie wyobrażam sobie gospodarstwa bez owiec. Ostatnio dostajemy dopłaty unijne do każdej sztuki, więc jest trochę łatwiej. No a poza tym, trzymamy też świnie, konie, dwie krowy, nawet kozy. Czasem śmiejemy się z żoną, że mamy małe zoo i możemy dzieciom pokazywać zwierzęta.
Od wielu lat gospodarzem u Kozaków jest oczywiście syn Jerzy, ale pan Franciszek lubi wszędzie zajrzeć. Jeszcze w ubiegłym roku pomagał, jednak teraz zdrowie już mu nie pozwala. Trochę nacierpiał się w życiu. Kiedyś groziła mu nawet amputacja nogi, ale do najgorszego nie doszło. Zmaga się jednak z astmą, cukrzycą i kłopotami z krążeniem. Pani Cecylia mówi, że jej życie teraz sprowadza się do opieki nad mężem, bo ona sama jest na szczęście zdrowa. Tak naprawdę to nie pamięta, by kiedyś chodziła do lekarza. Podobnie jak dziadek Musielak, który dożył 99 lat i ani razu nie chorował. Ale tak to już w starszym wieku bywa, jedni są sprawniejsi, inni mniej. Dobrze, gdy starość mogą przeżywać wśród bliskich.
- Jestem zadowolony, że gospodarstwo przejął syn z żoną - zwierza się pan Franciszek.
- Teraz z łąkami mają prawie trzydzieści hektarów ziemi. No i kontynuują tradycję, syn hoduje 130 owczych matek. To bardzo dobre stado. A wnuk pasjonuje się końmi. Myślę, że Kozakowie długo będą jeszcze w Pawłowicach.
Tego są pewni nie tylko sąsiedzi, którzy pamiętają też pana Franciszka jako radnego, czynnego strażaka, działacza społecznego. O tym mówią również władze gminy i przypominają, że Franciszek Kozak zasłużenie odebrał Srebrny i Złoty Krzyż Zasługi oraz Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i mnóstwo innych medali i wyróżnień. Niektórzy mówią, że bez Kozaków Pawłowice byłyby jednak trochę inne.
Pan Franciszek skończył 80 lat, pani Cecylia jest o rok młodsza. Są razem i jak przed laty ciągle mówią o sobie z miłością. Lubią opowiadać, wspominać, mówić o rzeczach, które przechodzą do historii. Pewnie dlatego chętnie też uczestniczą w spotkaniach w Izbie. Tam jakby wracał czas ich młodości.
A nam się wydaje, że państwo Kozakowie, na przekór kalendarzom, ciągle są młodzi.