Urodziłem się po raz trzeci
Piotr Bartkowiak z Krzemieniewa skończył przed miesiącem 35 lat. Jak zwykle, urodziny świętował 29 czerwca. Jednak od pięciu lat obchodzi je jeszcze dwukrotnie. Zawsze w rocznicę dnia, kiedy przeszczepiono mu wątrobę i w miesiącu, gdy pokonał białaczkę. Dwa razy był już bowiem po tamtej stronie i dwa razy wrócił. Mówi, że zdarzył się cud.
Siedzimy z Piotrem w jego domu i rozmawiamy. Najpierw o dzieciństwie. Piotrek pochodzi z Osiecznej. Tam z rodzicami i dziadkami spędził pierwsze lata życia. Pamięta, że bardzo lubił biegać nad jeziorem, że z dziadkiem często łowili ryby, wspomina jak chodził do pierwszej i drugiej klasy. Pamięta nawet, że kiedy miał kilka lat, po raz pierwszy służył do mszy świętej. Osieczna kojarzy mu się ze wszystkim co dobre, z wakacjami u babci, kiedy już rodzice przenieśli się do Krzemieniewa.
Potem była młodość, nauka w technikum mechanicznym, dwuletnie studium prawno — ekonomiczne, ćwiczenia sztuk walki, praca, miłość. Piotrek ożywia się, kiedy mówimy o Agnieszce. Tak naprawdę to znali się już w szkole podstawowej, bo Agnieszka jest tylko dwa lata od niego młodsza i z Garzyna dojeżdżała do szkoły w Drobninie. Ale pokochali się, gdy byli już dorośli. Bardzo szybko wzięli ślub.
- Ani przez chwilę nie myślałem, że los będzie tak boleśnie naszą miłość sprawdzać — mówi Piotr. - Zwyczajnie byliśmy szczęśliwi, a kiedy na świat przyszły córeczki, wydawało się nam, że nic nie jest w stanie zburzyć tego szczęścia.
Mieszkali u rodziców Agnieszki w Garzynie i budowali w Krzemieniewie dom pod lasem. Trwało to kilka lat, bo stawiali go sposobem gospodarczym, a kredytów zbyt dużych nie chcieli brać. Obydwoje pracowali, Piotr często na dwie zmiany, by w końcu zamieszkać na swoim. Wprowadzili się przed narodzinami młodszej córki Zuzi. Czy mogli chcieć więcej?
Piotrek miał oddać krew w szpitalu. Zrobił to bez wahania. Wtedy okazało się, że współczynnik alat aspat jest we krwi trzykrotnie podwyższony. Nic nie wiedział o tym współczynniku, nic go nie bolało, lekarze specjalnie nie alarmowali, więc miesiące mijały. Półtora roku brał leki, a wyniki badań nie poprawiały się. Był pod opieką szpitala w Śremie i nikt tam nie rozpoznał choroby Welsona. A to jest choroba genetyczna, Piotrek mówi, że organizm ma za dużo miedzi, że ta miedź niszczy wątrobę. Jemu zniszczyła tragicznie.
- Przyszedł moment, że nienaturalnie zaczął mi rosnąć brzuch, że zrobiłem się cały żółty — zwierza się Piotr.
A mówi wolno, dobierając słowa. Jeszcze czuje, że ma kłopot z mówieniem. Szybko tłumaczy, że po przeszczepie nie mówił w ogóle, że uczył się na nowo wypowiadać słowa. Nie mówił, nie chodził, nie potrafił pisać, nawet powiek nie miał siły podnieść.
- Trafiłem do szpitala w Lesznie niemal w ostatniej chwili - dodaje.
- Trzy dni byłem w śpiączce. Rodzice mnie prawie nie poznali. To tutaj po raz pierwszy moja żona usłyszała, że czas się ze mną pożegnać.
Pani Agnieszka dołączyła do naszej rozmowy. Najpierw nie chciała wspominać tamtych szczegółów. Są bardzo osobiste i trudne. Pomyślała jednak, że może ktoś ma podobne problemy, może potrzebuje takich zwierzeń. I takiej siły, jaką ona w sobie znajdowała. Bo musiała jej mieć bardzo dużo, gdy w szpitalu w Lesznie informowano ją, gdzie ma znaleźć gromnicę. Ani przez moment nie uwierzyła, że Piotr odejdzie. Nie chciała wiedzieć, gdzie trzymają świece.
- Nigdy przy Piotrze nie płakałam, choć nasza walka o jego życie trwała trzy lata — zwierza się pani Agnieszka. — Piotr słyszał ode mnie, że będzie żył i że razem wychowamy córki. Ja byłam i jestem tego pewna.
A Piotr opowiada, że kiedy był już w klinice w Warszawie, miewał dziwne sny. Widział siebie na wózku, a pod sobą przepaść. Słyszał, że ktoś go woła, że ma wrócić, że to nie ta droga. Może wtedy właśnie wybierał się na tamtą stronę, a Agnieszka mu nie pozwalała. On sam niewiele z tamtych dni pamięta. Wie, że na własną rękę pojechali do kliniki na Banacha w Warszawie. I wie, że jak go tam zobaczyli, to powiedzieli, że ratunek jest tylko jeden - przeszczep wątroby. Jeszcze przeszedł badania w Poznaniu, jeszcze udar, śpiączka, potem podróż karetką na sygnale do Warszawy. Lekarze dawali mu 48 godzin życia, potem już tylko 30, potem 15, jeszcze 10....
- Najtrudniejsze było czekanie na wątrobę - mówi Agnieszka. - Wiedziałam, że ktoś musi umrzeć, aby mój Piotr mógł żyć. Kiedy zostawały już tylko cztery godziny, przeszczep się rozpoczął. Piotrek nie wiedział, jaką walkę toczyli o niego lekarze.
To właśnie wtedy urodził się po raz drugi.
Już po operacji lekarze zdradzili, że miał jeden procent szans na przeżycie. Jego wątroba bowiem już nie istniała, a to co z niej zostało, mieściło się na części dłoni. Wątroba od dawcy była więc wybawieniem. A zmarł wtedy 19-letni chłopak. Był wysportowany, chodził do technikum mechanicznego, tak jak Piotr. Chciał zostać kierowcą ciężarówki. Wtedy mówiło się, że połknął lekarstwo i zakrztusił się. Dwa dni walczono o jego życie. Niestety, zmarł. Jego rodzice zgodzili się oddać nerki i wątrobę, by ratować życie innych. Uratowali Piotra. Do dziś Piotr zastanawia się, czy kiedyś do nich zadzwoni, pojedzie. Zna adres, ale nie jest jeszcze na to gotowy. Oni zresztą też nie.
Agnieszka pojechała do Warszawy. Zamieszkała w akademiku, a całe dnie spędzała w klinice. Na początku mogła wejść do Piotra na kilka zaledwie minut, ale czekała na te minuty nieraz parę godzin. Potem mogła przy nim siedzieć dwie godziny, a w końcu pozwolono jej być z mężem już od południa. Robiła przy nim wszystko, ale najbardziej liczyło się to, że jest.
- Zawsze wiedziałem, że Agnieszka mnie kocha, ale że potrafi przeżyć ze mną tak trudne chwile, dowiedziałem się później, od pielęgniarek, lekarzy - dodaje Piotr. - Bóg chyba wybrał ją na moją żonę, bo wiedział, że jest silna, że sobie poradzi. W całej tej chorobie i naszym cierpieniu musiał być jakiś zamysł Boży. Przecież to, że wyzdrowiałem jest cudem.
Piotr obudził się cały pokrzywiony. Ręce, palce, nogi, wszystko było wygięte. Nie mógł zrobić najmniejszego ruchu. Mógł tylko krzyczeć z bólu. Leki przeciwbólowe nie pomagały, zastrzyki dawano mu już w stopy, bo nie było miejsca w żyłach, rehabilitanci próbowali przywrócić sylwetkę. A wszyscy walczyli, by organizm nie odrzucił przeszczepu. Setki tabletek, zastrzyków, badań. Piotr schudł 40 kilogramów.
Dziesiątki ludzi modliły się za Piotra. W Drobninie, Siemowie, Osiecznej. On sam codziennie odmawia różaniec. Teraz, kiedy jest w domu, stara się każdego trzynastego w miesiącu jechać do klasztoru do Osiecznej. Matce Bożej zawierza swoje życie. A nam opowiedział o wizycie ojca franciszkanina w jego domu i o mszy świętej w kościele w Lesznie, gdzie innym chorym opowiadał swoją historię. Wtedy czuł się tak, jakby Jezus go dotknął. Nigdy nie zapomni, że nie mógł być na I komunii świętej swojej córki Weroniki. Leżał w szpitalu w Warszawie. Ale też nie zapomni, że ona swoją pierwszą komunię ofiarowała jemu, że prosiła Boga o zdrowie dla taty.
Słucham tym zwierzeń Agnieszki i Piotra i zastanawiam się, ile człowiek może znieść? Bo kiedy Piotrowi rehabilitant prostował „na siłę” ręce i układał na metalowej obręczy, on wytrzymywał tylko kilka minut. A Agnieszka musiała wytrzymać jego krzyk, jego zwątpienia, pytania “dlaczego”? I jeszcze tęsknotę za dziećmi i przytłaczającą obojętność Warszawy.
To dlatego jak tylko mogli, wypisali się ze szpitala. W domu łatwiej było przetrzymać ból. Tutaj znajdowali też wsparcie rodziny, sąsiadów, kolegów z pracy. W firmie Fremark w Kąkolewie cała załoga zrzekła się funduszu socjalnego, by przekazać mu pieniądze na rehabilitację. Wierni z Drobnina zorganizowali zbiórkę na lekarstwa, a Urząd Gminy wsparł rodzinę pomocą rzeczową. Czuli, że nie są sami, choć codzienność nie była łatwa. Piotr od początku uczył się mówić i pisać. Przepisywał wiersze, by usprawniać ręce. Próbował obierać ziemniaki, wychodzić chociaż tylko przed dom. Marzył, by w końcu porzucić wózek.
- Byliśmy pewni, że najgorsze mamy już za sobą — mówi Agnieszka. — Niestety, któregoś dnia nagle przyszedł krwotok. Znowu pogotowie, szpital, klinika. I ta straszna wiadomość. Piotrek ma białaczkę. Powiedziano nam, że choroba zaatakowała prawie sto procent szpiku.
Dopiero po miesiącu dowiedzieli się, że cała trójka pacjentów z tamtego przeszczepu zachorowała na białaczkę. Dwie osoby, które dostały nerki, wkrótce zmarły. Później w prasie ukazały się artykuły o wyjątkowo nieszczęśliwym zbiegu okoliczności. Ponoć tamtego młodego chłopaka udusił chłoniak, a nie tabletka. A więc razem z jego organami wszczepiono pacjentom chorobę. Jeden z profesorów twierdzi, że był to pierwszy taki przypadek na świecie. Zawiódł bowiem układ odpornościowy biorców, który powinien zniszczyć tę niewielką liczbę komórek białaczkowych dawcy. Tak się jednak nie stało. Piotrowi przyszło więc walczyć o życie po raz drugi.
- Nie żegnałam się z Piotrkiem, choć widziałam zwątpienie w oczach szpitalnego personelu — zwierza się Agnieszka. — Rozpoczęła się chemia, a to mogło znowu zniszczyć wątrobę. W tym czasie odeszło na zawsze osiemnastu innych pacjentów. Nawet wtedy nie traciliśmy nadziei.
To był jeden z najgorszych typów białaczki. Atakowała kolana, kręgosłup, wątrobę, płuca. Przyplątała się sepsa. Nie sposób opisać przejść Piotra. On sam nie zawsze umie nazwać ten ogrom cierpienia. Mówi o objawach, bo to da się opowiedzieć, o tym jak krew wypływała mu z oczu, ust, nosa, o tym jak nie mógł oddychać, o podłączonej aparaturze. Ale jak opisać ból?
Pół roku Piotr wracał do życia, po raz trzeci.
Lekarze te jego narodziny sfilmowali. O jego chorobie i walce o zdrowie powstanie film. Być może przyda się innym.
Pytam Agnieszkę i Piotra, jakie jest ich życie dziś? Jak się zmieniło? Co przewartościowało?
- Już zawsze będę pod kontrolą lekarzy — mówi Piotr. — Co trzy miesiące jeżdżę do kliniki, cały czas zażywam też leki. No i powoli wracam do dawnej sprawności. Ale znalazłem pracę, mogę już jeździć samochodem, pomagam w domu. I staram się nie myśleć o chorobie. Wydaje mi się, że zapominam nawet o bólu.
- Wiem, że nie warto przejmować się drobiazgami — dodaje Agnieszka. — Choroba Piotrka bardzo mnie zahartowała. Najważniejsze są rodzina i zdrowie. Wszystko inne nie ma znaczenia.
Agnieszka tak ładnie się uśmiecha.