Pani Eleonory Bienkiewicz z Nowego Belęcina można słuchać godzinami. O swoim życiu opowiada tak interesująco i z takimi szczegółami, że wydaje się, iż wszystko przeżyła zaledwie kilka lat temu. Tymczasem jej opowieść zaczyna się na długo przed wojną, bo przecież urodziła się w 1923 roku. A na świat przyszła w Wilnie, w rodzinie polskiego legionisty. Kiedy miała 4 lata ojca skierowali do Żabinki nad Bugiem. Tam pracował na poczcie. Pani Eleonora o „swojej” Żabince mówi do dziś z miłością. To była piękna miejscowość, kościółkiem, rynek, stawy, a więc bociany, żaby, ich mały domek z drewna. Bo po kilku latach ojciec wybudował dom. Niestety właśnie przez Żabinkę trzy razy przechodził front. Najpierw byli tam Rosjanie, potem Niemcy i znowu kiedy walki przesuwały się na zachód Rosjanie. Rodzinie groziła wywózka na Sybir, a potem na roboty do Niemiec. Szczęśliwie uniknęli jednego i drugiego, gdyż potrzebni byli w pra cy. Pani Eleonora też pracowała na poczcie, najpierw w sortowni, później w kancelarii. To były straszne lata.
Kiedy skończyła się wojna Polaków przesiedlano na ziemie zachodnie. Z Żabinki w towarowych wagonach wyjechali więc w koszalińskie. Wysiedli w Białogardzie. Znaleźli mieszkanie, urządzili się w czwórkę, bo pani Eleonora miała już siostrę i zaczęli nowe życie. A rodzina ojca trafiła do Sopotu. Któregoś roku wszyscy pojechali ich odwiedzić. Rodzicom bardzo spodobał się Sopot. Wkrótce się tam przenieśli. I to nad morzem panią Eleonorę znalazł mąż. A pochodził także z Wilna, pisał listy do ojca, później poszukiwał ich przez znajomych w Warszawie. I przyjechał do Sopotu. Eleonora miała wtedy 23 lata. Po roku byli już małżeństwem.
Kiedy zapytałam panią Eleonorę, w jaki sposób trafiła do Belęcina, najpierw powiedziała, że miała tu być na trochę, może na rok, albo dwa. Tak obiecywał jej mąż. Bo w Belęcinie mieszkali jego rodzice i siostra. Też dostali tu gospodarkę w ramach repatriacji. Byli starsi, potrzebowali wsparcia. Młodzi mieli tylko trochę pomóc, na początek. A zostali na całe życie. Pani Eleonora mieszka w Belęcinie już 66 lat.
Zostali więc rolnikami. Rodzice męża przywieźli ze wschodu konia, dwie świnie i dwa ule. Od tego zaczynali. Pani Eleonora wszystkiego uczyła się od zera. Ciężko pracowali przez lata w polu i w zagrodzie. A robili wszystko ręcznie, najpierw sami, potem z córkami. Pani Eleonora wspomina, jak kosą ścinali zboża, jak wybierali buraki i ziemniaki, jak stawiali stodołę, świniarnię, bramy. Tak naprawdę to nigdy nie polubiła tej pracy. Wołała uprawiać ogród, gotować, piec, pasjami robiła na drutach. No i wychowała trzy córki. A w 1960 roku na podwórzu posadziła akację. Do dziś rośnie piękne drzewo i pani Eleonora mówi, że nie pozwoli go ściąć. Może odejść razem z nią, podobnie jak pszczoły, które 7 lat temu, po śmierci męża po prostu odleciały.
Wspaniale słucha się takich opowieści o życiu. Pani Eleonora pamięta mnóstwo zdarzeń i ciekawostek. Mówi, że dwa razy była w Paryżu, bo tam mieszkają krewni ojca. Jeździła do Sopotu, gdzie kiedyś zostali rodzice i siostra. Nie ma ich już, ale przecież są wspomnienia i groby. Pięknie opowiada o córkach. Mówi, że ma bardzo dobre córki. Jedna mieszka w Głogowie, druga w Dąbczu, co roku spędza u nich po kilka miesięcy. A w domu została najmłodsza. U niej i zięcia ma wszystko - opiekę, troskę, miłość. Co chwila podkreśla, że ma dobrą starość. A doczekała się też 10 wnucząt i tyle samo prawnucząt. Teraz potrzeba jej tylko zdrowia.
Pani Eleonoro, życzymy więc stu lat i więcej. Pani opowieści powinni poznać młodzi. To kawał historii i kawał prawdziwego życia.